W zamierzchłych czasach młodości nie lubiłam chodzić po górach. Jeśli góry to tylko zimą, tylko na nartach i tylko wyciągiem. Od kilku lat poznaję znane mi tereny od nowa - jesienią i na nogach :)Wyprawa pod Babią Górę nie jest chronologicznie najwcześniejszą górską wyprawą nowego typu, ale najmilej ją wspominam: przepiękna październikowa pogoda, słońce, ciepło i wspaniałe widoki na długo zapadły mi w pamięć.
Nie podaję szczegółów geograficznych (google prawdę Wam powie), jedynie garść faktów związanych ze zdobywaniem Królowej.
Pierwsza trasa wiodła z przełęczy Krowiarki, czerwonym szlakiem, zaczęła się dość wcześnie jak na mnie rano, czyli około godz. 8.00. Pogoda była piękna, ciepło i słonecznie. Już z daleka widzieliśmy szczyt spowity od kilku dni w dziwną chmurę. Decyzja: nie ma co zwlekać, bo może być jeszcze gorzej. Trudno, widoków nie będzie.
Zaczęło się jak u Hitchcocka małym trzęsieniem ziemi, a potem było jeszcze gorzej... :) Z przełęczy raźno ruszyliśmy do góry, nie forsując się zanadto, ponieważ dzień długi, a my nie lubimy zdobywać gór biegiem dla samego zdobywania, ale chcemy napawać się widokami i fotografować, fotografować, fotografować...
Po 15 minutach dogoniła nas pierwsza wycieczka... szkolna. Z przewodnikiem. Natężenie hałasu było takie, że zarzędziłam postój, aby dzieciarnia mogła nas wyprzedzić. Tak też się stało, ale nie przewidziałam gorszej rzeczy... Dogoniła nas kolejna wycieczka, także szkolna, tyle, że bez przewodnika. Siedziałam na pieńku jak przymurowana, mając nadzieję, że szybko sobie pójdą. Gdy zginęli za zakrętem podjęliśmy wspinaczkę. Nie minęło mało wiele, a tu z dołu dochodzą kolejne wrzaski. Tym razem nie wytrzymałam i zwróciłam uwagę nauczycielce, że po pierwsze to las, po drugie park narodowy, a po trzecie inni nie chcą słuchać, co młodzież ma do powiedzenia. Nie pomogło oczywiście, tylko mnie krwi napsuło. Na szczęśćie tego dnia to była ostatnia wycieczka i na dodatek nie schodzili tą samą drogą. Mogliśmy dalej napawać się ciszą i pięknymi okolicznościami przyrody.
Wspinaliśmy się pokonując kolejne kulminacje Babiej Góry, Sokolicę i Kopę, aby wychodząc z kosodrzewiny, dojść do odkrytego terenu. Zrobiło się pochmurno i zimno (rękawiczki się przydały). Przed nami ostatnie podejście na Diablak. Wokół nas tylko skały, sit i kruki. Nie ma nic, wszystko skąpane we mgle. Cisza i powietrze. Czujemy się, jakbyśmy szybowali, mieliśmy wrażenie, że możemy spaść w przepaść i lecieć, lecieć. Wreszcie jesteśmy na szczycie Diablaka - 1725 m n.p.m., w Polsce można być wyżej już tylko w Tatrach.
Zimno, chmury przesłaniają cały świat. Herbata i kanapki ratują nam życie. Chwila odpoczynku i zbieramy się w drogę powrotną. Nagle niespodzianka, chmury ustępują, wychodzi słońce i naszym oczom ukazuje się panorama Beskidu, Orawy i pobliskie szczyty: te, które dziś zdobyliśmy i te, które muszą poczekać na inną okazję.
Schodzimy do Krowiarek, robi się coraz cieplej, kosodrzewina skutecznie osłania od wiatru. Za chwilę Sokolica i wejdziemy w las górnego regla, który zasłoni nam na jakiś czas Królową.
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Joasiu, Babia Góra miała być także moją pierwszą górą powyżej 1500m npm. Chcieliśmy wejść na nią od Markowych Szczawin Akademicką Percią (żółtym szlakiem). Niestety nie udało się i to nie z powodu szkolnych wycieczek. Tuż pod samą kulminacją masywu dosyć niespodziewanie (chmury wyszły zza szczytu) zaczęło nap... to znaczy na prawdę solidnie grzmieć i lać, a my w płytkim żlebie, którym wali strumień deszczówki. Wiesz co to znaczy i na prawdę nie ma gdzie zejść, bo i tak trzeba by iść tym strumykiem. Burza nie trwała długo, ze 20 minut i widocznie Naczelnik uznał, że za młodzi jesteśmy żeby nas... no, wpuścić na Babią tego roku. Wróciliśmy do schroniska i musieliśmy zadowolić się niższymi górkami aż do Ujsołów. No, nie powiem od tej pory burzę w górach... no, powiedzmy z szacunkiem podchodzę... A na Babią weszliśmy rok później. Też tym samym szlakiem, w podobnym składzie, przy pięknej pogodzie, ale w miejscu, z którego wracaliśmy rok wcześniej uważnie patrzyliśmy w niebo...
Nasze w tamtym roku drogie podejście z Markowych, ale nie Percią także zakończyło się fiaskiem, bo po dojściu do schroniska pogoda się zepsuła na tyle, że nie było sensu iść dalej. Burzy co prawda nie było, ale ulewa tak duża, że samo zejście w całości graniczyło z cudem :(